Pamiętam pomaturalne rozdanie świadectw. Ten błysk w oku każdego maturzysty – moich wiernych przyjaciół, z którymi spędziłam tyle fajnych chwil. Duma, radość i wielka nadzieja, że wraz z nowym etapem życia, spełnią się kolejne marzenia. Trzymając świadectwo maturalne w dłoni, czułam się silna, mądra i zaradna. Wiedziałam, że świat leży u moich stóp, a świadomość wyjazdu na studia do Warszawy dodawała całości szczególnego blasku. W perspektywie miałam samodzielne, dorosłe życie, które mnie bardzo kręciło i pociągało. Przede mną było 5 lat studiów na wymarzonym kierunku na dużym uniwersytecie, w nowym, ekscytującym mieście. Z perspektywy czasu wiem, jakie te myśli były naiwne, ale wtedy – czułam, że fruwam!
Zaraz po studiach wyjechałam na roczny staż do miasta Lugano na południu Szwajcarii. Miałam fajną pracę, uczyłam się najpiękniejszego języka na świecie i wchłaniałam całą sobą nową, fascynującą kulturę. Miałam również dużo czasu wolnego i wieczorami chodziłam na kurs salsy. Właśnie tam poznałam mojego przyszłego męża! Te pierwsze miesiące naszej znajomości, zanim wspólnie wyjechaliśmy do Hamburga, były jak z marzeń. Motyle w brzuchu, obustronna fascynacja, wielka miłość. Do tego niesamowita przyroda wokół, przepiękne krajobrazy, wspaniali ludzie – wszystko to sprawiało, że chodziłam z głową w chmurach!
Po przyjeździe do Hamburga musiałam się wziąć za intensywną naukę niemieckiego. Wiedziałam, że moja najbliższa przyszłość będzie związana właśnie z tym miejscem, nie miałam więc wątpliwości, że to słuszna droga. Nie chciałam jednak przez cały czas chodzić wyłącznie na kurs języka i brakowało mi dodatkowego zawodowego zajęcia. Przez zbiór przypadków i szczęśliwych zbiegów okoliczności po pięciu miesiącach pobytu w Hamburgu udało mi się zorganizować projekt fotograficzny „Ein paar Paare – Parę par”. Projekt ten był wystawą zdjęć polsko-niemieckich par, mieszkających zarówno w Hamburgu, jak i w Warszawie. Co prawda nie ja robiłam wtedy zdjęć wspomnianym parom, ale zajęłam się całą organizacją i przebiegiem projektu. No i dwa nasze portrety wisiały na wystawie! Moment szczęścia związany z tym projektem to wernisaż, na który przyszły wszystkie sfotografowane w Hamburgu pary oraz wielu innych gości. Pamiętam moje dukane po niemiecku przemówienie, zwrot konsula ds. kultury „Frau Dominika”, co wywołało falę radości na sali, wreszcie tyle serdecznych uwag, uścisków dłoni, rozmów i wymiany poglądów. Temat fascynował mnie na wielu płaszczyznach, zwłaszcza tej prywatnej, więc byłam totalnie przejęta i bardzo szczęśliwa, że mimo kulawego niemieckiego, udało mi się zebrać tyle osób w jednym miejscu, zorganizować całość i cieszyć się z efektów.
W Hamburgu zaczynał się listopad. Było szaro, buro i deszczowo. Wyruszyliśmy w kierunku słońca i najbardziej błękitnej wody na Ziemi! Jechać na Malediwy w okresie pory deszczowej nie jest jakimś bardzo sprytnym rozwiązaniem, ale pogoda i tak była dla nas łaskawa, a deszcze, mimo że silne, to jednak były przelotne. Było dużo słońca, no i tej niesamowitej wody! Ten błękit mnie zupełnie oczarował i stał się moim absolutnie ulubionym kolorem! Przebijał go jedynie zachód słońca, który mienił się tysiącem barw, każdego dnia pokazując swoje nowe oblicze. W tych momentach, kiedy siedziałam nad wodą i obserwowałam zachód odbijający się w oceanicznych falach, czułam, jakby świat się na chwilę zatrzymał, że jestem tylko ja i uniwersum! Czysta metafizyka!
Nasze polsko-niemieckie małżeństwo zostało zawarte dwa razy – ślub cywilny, kameralny, odbył się w Niemczech, w rodzinnej miejscowości mojego Męża na południu kraju. Z kolei ślub kościelny miał miejsce pół roku później w Warszawie, na Nowym Mieście. Pamiętam, jak czekałam schowana za rogiem w samochodzie, a goście zbierali się przed kościołem. Mąż miał mnie zobaczyć dopiero przed ołtarzem. Minuty dłużyły się w nieskończoność, ale w końcu zostałam wywołana. Tata czekał już na mnie przed wejściem do kościoła i wspólnie ustawiliśmy się, żeby zaczekać na pierwsze dźwięki organów. Potem tata odprowadził mnie pod sam ołtarz, gdzie czekał na mnie Mąż. Ten moment – oczekiwanie, spełnienie długiego czasu przygotowań, wreszcie zobaczenie tak wielu serdecznych twarzy – trudno opisać to poczucie szczęścia! Bardzo mnie wzruszyło to, że tyle osób, przyjaciół, znajomych, rodziny, przyjechało „tylko” po to, aby nam towarzyszyć i wspierać nas. Idąc do ołtarza widziałam te uśmiechnięte, przemiłe twarze i wracały do mnie emocje, wspomnienia, wspólne przeżycia.
Mogłabym pisać o momencie, kiedy dowiedziałam się, że jestem w ciąży. Mogłabym wspomnieć o stanie poporodowym, kiedy – pod wpływem hormonów zapewne – pytałam, kiedy rodzimy następne dziecko. Ale niepewność, jakie sytuacje te we mnie wzbudzały, tłumiły poczucie szczęścia związane z macierzyństwem. Pamiętam jednak taki moment, kiedy Synek, jeszcze wtedy jedynak, pierwszy raz zaczął mi świadomie okazywać uczucie i rozdawać buziaki. Takie prawdziwe, z cmoknięciem i zakochanym spojrzeniem 🙂 Byliśmy wtedy na wakacjach w Grecji, Synek miał półtora roku i był uroczym urwisem. A we mnie kłębiła się już kolejna burza hormonów, bo byłam w pierwszych tygodniach ciąży z drugim Synkiem. Greckie krajobrazy, sielankowy czas z przyjaciółmi, poczucie bycia kochaną – wszystko to sprawiło, że byłam po prostu bardzo szczęśliwa!
Zaraz po drugim porodzie nie miałam siły na to, żeby odwiedził mnie mój starszak. Chciałam wypocząć i nauczyć się choć trochę tego nowego człowieka, który leżał w szpitalnym mini łóżeczku. Dopiero następnego dnia Mąż i Synek odwiedzili nas. Łóżeczko z niemowlakiem zawiozłam na chwilę do pokoju pielęgniarek, żeby Synek nie doznał od razu szoku – chciałam mu wytłumaczyć, co się wydarzyło i powiedzieć: „Teraz pójdziemy po twojego młodszego brata. Pomożesz mi?”. Wydawało mi się istotne, żeby Leo poczuł ważność tego momentu. W trójkę podeszliśmy do łóżeczka, w którym spał Nico i przedstawiliśmy sobie chłopaków. Drżącą ręką próbowałam zrobić zdjęcie, wzruszenie ściskało mi gardło. Dotarło do mnie, że mam dwoje dzieci i bardzo mnie to uszczęśliwiło! I z różnym natężeniem uszczęśliwia do teraz 🙂 A wyrazu twarzy Leo nie zapomnę nigdy – mieszanka dumy, onieśmielenia i radości!
A Wy macie takie momenty, do których szczególnie lubicie wracać?
Już teraz – choć jeszcze się pewnie usłyszymy – życzę Wam choćby kilku takich wyjątkowych chwil w 2015 roku. Chwil, przy których cieple chcemy się na nowo ogrzewać; chwil, które dają kopa energetycznego i wzmacniają poczucie własnej wartości. Niech Wam/nam się szczęści 🙂
Dominiko, wzruszyłam się tymi Twoimi momentami. I przypomniałam sobie też kilka swoich momentów, kiedy poczułam że mogę wszystko – że jestem najszczęśliwszą osobą na świecie. Mamy parę wspólnych momentów – matura, miłość, ślub.
Ja swój ślub jeszcze wspominam na świeżo (był w sierpniu) i nie mogę się nacieszyć tym, że było tam tyle życzliwych mi ludzi. To jest takie budujące, że są ludzie, którzy Cię kochają mimo wszystko i cieszą się Twoim szczęściem.
Trzeba pielęgnować takie radosne chwile, by w gorszym momencie móc do nich wracać i odnajdywać sens.
Mam nadzieję, że jeszcze nie raz się spotkamy na blogu, ale również życzę Ci cudownego Nowego Roku i wspaniałych Świąt, które przecież będą już za chwilę 🙂
Dominiko piękne wspomnienia 🙂 Też byłam w Lugano, urocze miejsce.
Życzę Ci zdrowych spokojnych Świąt Bożego Narodzenia, dużo miłości!
Pozdrowienia z Bamberg!
P.S. Mogłabyś zdradzić jakie ukończyłaś studia?
Domino! bardzo się wzruszyłam! Już się uśmiecham do następnych szczęśliwych momentów w Twoim życiu, które są wciąż przed Tobą!!!
Przepiekne 🙂 jako kolejna Polka w Monachium z ciekawoscia sledze od jakiegos czasu Twojego bloga, ale ta notka sprawila, ze wracac bede jeszcze czesciej! Pozdrowienia, Gosia
Dominiczko,
zostawiłam sobie Twój post na spokojny niedzielny wieczór, bo wiedziałam, że nie obejdzie się bez łez wzruszenia. I rzeczywiście, a wiesz, co mnie najbardziej wzruszyło? Te dzieciaczki. Ja mama nie jestem i nie będę, dlatego porusza mnie coś tak niedoścignionego, jak macierzyństwo. Dumę z otrzymania dyplomów też podzielam, to faktycznie cudowne przeżycie 🙂
Wiesz, cały 2000 rok mieszkałam i pracowałam jako au-pair blisko Hamburga, w miejscowości Holm Seppensen, bardzo miło ten czas wspominam, życie w Niemczech przypomina mi to sztokholmskie.
Cieszy mnie cudze szczęśliwe i ambitne życie, dlatego lubię wracać w Twoje blogowe progi.
Jeśli zaś o mnie i moje szczęśliwe chwile chodzi to mogę wymienić moment, kiedy dowiedziałam się, że dostałam się na uniwersytet, potem, pięć lat później moment, kiedy spojrzałam na swój dyplom jego ukończenia, chwila, kiedy pierwszy raz zobaczyłam synka swojego brata, własny ślub i chwila, kiedy dostałam szwedzkie obywatelstwo. Do tego dorzucę cudowną chwilę, która wydarzyła się w piątek – (ale o tym wkrótce na blogu).
Pozdrawiam Cię z łezką w oku i życzę tysiąckroć więcej szczęśliwych chwil,
Monika H.
Dziękuję Olu za ten komentarz i wszystkie inne, jakie tu składasz! Cenię bardzo Twoje zdanie i czuję, że przez tę internetową wymianę jesteś mi coraz bliższa! To nowe, ale i miłe uczucie! 🙂
Ściskam serdecznie!
Dominika
Witam serdecznie! Czyli niosły nas już te same ścieżki 🙂
Studiowałam kulturoznawstwo w Instytucie Kultury Polskiej UW.
Serdecznie pozdrawiam! Dominika
Dzięki Buczynko! Wiele z moich radości to również spotkania z Tobą! Zawsze się można z Tobą pośmiać, poużalać nad sobą i nabrać dystansu do życia! Dzięki za to 🙂
Witaj Gosiu! Bardzo mi miło, bo to chyba rzeczywiście jeden z bardziej intymnych artykułów na moim blogu… Zapraszam do ponownych odwiedzin! 🙂
Moniko, bardzo dziękuję za ten ciepły komentarz! Ja też z przyjemnością zaglądam w Twoje blogowe progi i widzę, że coraz większą liczbę czytelników uszczęśliwiasz swoim pisaniem. To piękne!
Właśnie przeczytałam o Twoim kolejnym momencie szczęścia – upragnionych legitymacjach nauczycielskich! Gratuluję z całego serca i życzę wielu satysfakcji z dalszego wykonywania zawodu!!!
Uściski
Dominika
…i ja uroniłam łezkę wzruszenia. piękne momenty!