Dzisiaj niemieckie mamy obchodzą swoje święto. W Niemczech jest to święto ruchome i, podobnie jak w całym obszarze niemieckojęzycznym, przypada na drugą niedzielę maja. W tym dniu wyjątkowo mogą działać wszystkie kwiaciarnie (generalnie w niedziele obowiązuje w Niemczech zakaz handlu), co oczywiście bardzo cieszy zapracowanych florystów, bo dochody z tego dnia przewyższają jedynie zakupy robione w Walentynki.
Niemcy najczęściej kupują dla swoich mam właśnie kwiaty, ale również słodycze, książki, rozmaite bony i talony, niekiedy biżuterię. Najczęstszym zwyczajem jest zaproszenie mamy do restauracji na obiad czy przygotowanie dla niej odświętnego śniadania. Pamięta się zarówno o świeżo upieczonych mamach, jak i o starszych kobietach, które mają już całkiem dorosłe dzieci. Trochę to wszystko na pokaz i „bo tak wypada”, ale przynajmniej sam temat macierzyństwa ponownie pojawia się na tapecie i prowokuje niekiedy do refleksji i podsumowań.
Ja np. miałam zupełnie inne wyobrażenia o sobie jako o przyszłej mamie. Jeszcze za nim wyszłam za mąż lub nawet później, będąc już w ciąży, myślałam, że będę zawsze cierpliwa, wyrozumiała, spokojna w stosunku do własnych dzieci. Nie wyobrażałam sobie, że kiedyś na moje dziecko krzyknę, wścieknę się na nie do czerwoności, potrząsnę nim! Macierzyństwo było wtedy dla mnie przede wszystkim stanem duszy i zaspokojeniem instynktu, spełnieniem zadania oraz podzieleniem się ze światem moim lepszym ja.
Tymczasem rzeczywistość radykalnie zweryfikowała moje wyobrażenia i zaraz po porodzie, przy kolejnych nieprzespanych nocach, zrozumiałam, że macierzyństwo to przede wszystkim cholernie trudna praca. 24/7. Bez taryfy ulgowej, za to z ogromną porcją odpowiedzialności, czasami wręcz niemożliwej do udźwignięcia. Moje myślenie życzeniowe pękło jak bańka mydlana, a ja musiałam zacząć tworzyć siebie na nowo – w tej nieznanej roli i z tym nowym bagażem. Nie przyszło mi to łatwo i nadal nie przychodzi. Po jakiejś burzliwej scenie często mam wyrzuty sumienia, że byłam za ostra, surowa, niesprawiedliwa, że nie stanęłam jako mama na wysokości zadania. Są momenty kiedy najchętniej wysłałabym jednego czy drugiego Synka rakietą w kosmos, a sama zakopała się pod kołdrą i zapomniała o całym bożym świecie. Jednak mimo zmęczenia, niedospania, nadszarpanych nerwów i zerowej niekiedy cierpliwości, nie cofnęłabym nigdy biegu wydarzeń. Bo wystarczy jeden gest lub słowo pewnego małego człowieka, spontaniczne przytulenie, „mamusiu, patrz!” zawołane w emocjach, uśmiech na widok mnie wchodzącej do pokoju. Wtedy widzę, że cały ten proces ma sens i to, co uporczywie mówię lub staram się przekazać, jednak jakoś funkcjonuje i przynosi owoce.
Kiedyś ktoś powiedział mi bardzo prostą, ale dla mnie bardzo ważną rzecz: „Pamiętaj, twoje dziecko nie jest tożsame z jego zachowaniem. Zachowanie jest tylko jakimś słowem, gestem, uczynkiem, ale nie jest całym Twoim dzieckiem. Ono jest człowiekiem z całym swoim kompleksem myśli, uczuć, doświadczeń”. Kiedy Synek wchodzi mi na głowę, wariuje, rozrabia, buntuje się lub dokucza bratu, staram się myśleć o tej maksymie i opanować emocje. Żeby nie krzywdzić dziecka w człowieku, który przede mną stoi. Żeby nie niszczyć człowieka w dziecku, którym sama kiedyś byłam.