Dzisiaj kilka ogólnych słów na temat podróżowania po Monachium z wózkiem środkami komunikacji miejskiej. 

Rodzice noszący dziecko w chuście lub nosidełku mogą ten post w ogóle pominąć, bo ich ta kwestia właściwie nie dotyczy. Moje uwagi kieruję głównie do mam/tatusiów wożących dzieci w wózku. Otóż z mojego doświadczenia najwygodniej podróżuje się po Monachium tramwajem, chociaż tak naprawdę to każdy środek lokomocji ma swoje zalety i wady.

W tramwaju są wydzielone dwa miejsca na wózki – z przodu i z tyłu pojazdu. Gdy nie ma tłoku, w każdym z „przedziałów” zmieszczą się 2, od biedy nawet 3 wózki. Gdy czeka się na tramwaj, warto więc ustawić się na początku lub pod koniec przystanku, żeby mieć większe szanse na znalezienie dobrego miejsca. Do tej pory (ok. rok od posiadania dziecka i wózka :)) tylko raz zdarzyło mi się, że tramwaj był wypchany po brzegi i nikt nawet nie ruszył się, żeby zrobić mi miejsce na wózek. W związku z tym musiałam zaczekać na następny tramwaj, który był tak samo pełen, ale miałam ze wściekłości większą siłę przebicia i jakoś udało mi się zmieścić. Poza tym w tym „sektorze wózkowym” są miejsca siedzące, które często odstępowane są rodzicom, aby maluch siedzący w wózku, mógł widzieć mamę lub tatę. To miły gest ze strony współpasażerów 🙂 W tramwaju też najłatwiej o rozmowę ze współpasażerami, którzy przyjaźnie zaglądają do wózka i (zwłaszcza, gdy dziecko jest już bardziej komunikatywne) próbują porozumieć się z maluchem, zagadując je lub odwzajemniając jego uśmiechy. Niektórym może to przeszkadzać jako naruszenie prywatnej sfery, jak uważam, że to miłe i dobrze nastraja do ludzi!

Będąc przy temacie tramwajowym, muszę wspomnieć o tym, że mieszkam przy linii tramwaju nr 27, który jako nieliczny w całym Monachium, posiada również tabor „przedpotopowy”, zwany P-Wagen. Nie rozumiem za bardzo, o co w tym wszystkim chodzi, ale co jakiś czas takie wagoniki wskakują na miejsce tych nowoczesnych, utrudniając życie niejednej mamie, ciesząc za to miłośników historii motoryzacji. W tramwajach tych jest tylko 1 miejsce na wózek (uwaga! wejść można tylko przez drugie drzwi od strony kierowcy), w dodatku tylko dla odważnych, ponieważ trzeba spacerówkę wnieść i później znieść po kilku wysokich schodach.

Jeśli chodzi o autobus, można się do niego z wózkiem dostać TYLKO przez drugie (od strony kierowcy) drzwi, przy których widnieje symbol wózka. Raz, gdy szybko przesiadałam się z jednego autobusu w drugi, zdarzyło mi w roztrzepaniu wsiąść przez inne drzwi. Oczywiście kierowca przez mikrofon poinformował mnie (a tym samym innych podróżnych), że nigdzie dalej nie pojedziemy, jeśli się nie przesiądę na miejsce przynależne wózkom… No i pod czujnym wzrokiem współpasażerów musiałam zgrabnie jak łania wyskoczyć z autobusu i wsiąść do niego z powrotem właściwym wejściem. Przy wsiadaniu warto wiedzieć, że przyciśniecie żółtego guzika z symbolem wózka dla dzieci i wózka inwalidzkiego spowoduje, że drzwi do autobusu będą dłużej otwarte (dając czas na „wgramolenie się”) i nie zatrzasną się na wózku lub innej osobie wsiadającej. Sprawdziłam jak działa NIE naciśnięcie żółtego guzika i dlatego wierzę w jego działanie!

Miejsca w autobusie jest na jakieś 2-3 wózki, niekiedy dzieli się tę przestrzeń również z wózkiem osoby niepełnosprawnej. Ale raczej nie ma z tym problemu, bo autobusy jeżdżą tu w krótkich odstępach i nie są przeładowane i do tej pory zawsze udało mi się pomieścić. Warto pomyśleć o dobrym hamulcach przy wózku, bo zwłaszcza przy ostrych zakrętach mogą zdarzyć się nieprzyjemne sytuacje.

Najmniej lubię jeździć metrem i kolejką (S-bahn), głównie ze względu na konieczność korzystania z windy. Piszę „konieczność”, ponieważ od początku 2010 roku w całej Unii Europejskiej obowiązuje zakaz przewożenia wózków po schodach ruchomych. Wskazują na to piktogramy przekreślonego wózka dla dzieci umieszczone na tychże schodach. Zakaz ma na celu uniknięcie wypadków i ochronę najmłodszych. Dyrektywa ta nie ma jednak mocy prawnej i rodzic, który mimo to wjedzie z wózkiem na ruchome schody, nie musi płacić grzywny. Nie zwalnia go to jednak z odpowiedzialności za ewentualne wypadki. Ja wolę windę głównie po tym, jak kiedyś na schodach ruchomych omal nie zmiażdżyłam sobie wózkiem klatki piersiowej. Raz nasza spacerówka prawe wymsknęła mi się z rąk i też przypłaciłam ten przypadek mocnym biciem serca i wyrzutami sumienia. Tak czy inaczej, korzystanie z windy ma również kilka minusów i wybierając się w podróż metrem, należy zawsze doliczyć spokojnie jakieś 5-10 minut do zwykłego czasu przejazdu, bo najpierw trzeba tę windę zlokalizować, potem na nią zaczekać, a na koniec z niej skorzystać i dojechać do celu. Najgorsze doświadczenia w tej kwestii mam z przystanku Marienplatz, gdzie czeka się na windę w nieskończoność. Jeśli możecie, starajcie się omijać tę stację… No i czasami zdarza się, że widna właśnie się zepsuła lub akurat znajduje się w remoncie i wtedy schody ruchome stają się jedynym ratunkiem. Ewentualnie pozostaje poprosić jakiegoś osiłka o pomoc w wniesieniu/zniesieniu wózka normalnymi schodami.

Mimo wielu wad, metro i kolejka są w stanie pomieścić największą ilość wózków. Tylko raz zdarzyło mi się na przystanku Giselastrasse nie dostać do metra ze względu na straszny ścisk. Gdy jest tłok, Synek protestuje z wózku i muszę go z niego wyjąć, a wszystkie miejsca siedzące są aktualnie zajęte, zwracam się do jednego z najmłodszego z pasażerów lub w desperacji do jakiegokolwiek i proszę o udostępnienie mi miejsca. Pod tym względem Polacy wykazują się większym refleksem…

Jeszcze jedną z wad tych środków komunikacji jest to, że czasami zmienia się strona, po której się wsiada i wysiada i niekiedy raz ustawiony wózek może przeszkadzać innym pasażerom, ale to tylko mała niedogodność. Ja preferuję podróż tramwajem lub autobusem, bo Synek często lubi sobie popatrzeć na świat za oknem, co w metrze monachijskim jest niemożliwe, gdyż jeździ tylko pod ziemią. A gdy jakimś cudem Synek podczas podróży śpi, ja też chętnie wyglądam za okno i pozwalam myślą płynąć swoich torem. W metrze jakoś mi na to za ciasno…

Mimo tych wszystkich niedogodności, które powyżej opisałam, muszę przyznać, że dzięki tym monachijskim środkom komunikacji udało mi się do tej pory wszędzie cało i zdrowo dojechać oraz wrócić do domu 🙂 A dodam, że nie mamy samochodu, więc jeżdżę nimi dosyć często.

Ale poruszając ten temat, muszę jeszcze wspomnieć słówko o warszawskim systemie biletowym, który jest dużo bardziej elastyczny, niż ten monachijski. Mianowicie w Warszawie bilet tygodniowy to po prostu kolejne 7 dni od daty skasowania biletu, a w Monachium do tydzień kalendarzowy – od poniedziałku do niedzieli. Chcesz skorzystać z takiego biletu np. od środy, masz pecha! Ta sama zasada dotyczy biletów miesięcznych. Mimo że jestem z tutejszej komunikacji zadowolona, nadal tęsknie za tym warszawskim, przyjaznym pasażerowi rozwiązaniem.